Ależ sobie zrobiłam przerwę od wszystkiego. W zeszły piątek wyruszyłam do Wiednia, wróciłam wczoraj (chociaż mogłabym zostać tam na stałe). W skrócie opisując mogę stwierdzić, że jest to najpiękniejsze miasto w Europie jakie do tej pory odwiedziłam. Chociaż kilka rzeczy nie spodobało mi się:
- Ilość palaczy jest zatrważająca. Europa odchodzi od tego nałogu, ale w Wiedniu palacze są na każdym kroku. Część lokali pozwalała palić w środku.
- Włosi to najgorsi turyści ze wszystkich. Są głośni, rozpychają się i nie zwracają uwagi na innych.
- Zobaczyłam najwięcej w życiu wstrętnych babsztyli w futrach przechadzających się deptakiem jakby chciały pokazać "Zobaczcie jakie jesteśmy bogate". Żałowałam, że nie miałam przy sobie czerwonej farby.
- Ilość spożywanego mięsa mnie przerosła. Sznycle, kiełbasy, itp. są dostępne na każdym rogu, a za wegańskim jedzeniem trzeba się nachodzić (ale o tym dokładniej w kolejnym poście).
- Weganie nie jedzą w weekendy na mieście. Wszystkie knajpy, które chciałam odwiedzić z wegańskim, ewentualnie wegetariańskim menu były czynne od poniedziałku do piątku. O przygodach z jedzeniem napiszę oddzielny post.
Jednak pomimo kilku zastrzeżeń samo miasto nie rozczarowało mnie w żadnym, nawet najmniejszym stopniu. Pojechałam tam nieco z sentymentu, ponieważ jestem wielką fanką książek Jonathana Carrolla i zawsze marzyłam, żeby zobaczyć jego ukochany Wiedeń.
Dlatego w sobotę zwiedzanie rozpoczęliśmy od odwiedzenia Cafe Diglas, gdzie bohaterowie mojej ulubionej książki ("Białe Jabłka") się w sobie zakochali.
Wiedeńskie kawiarnie mają niesamowity klimat. Nie należą do najtańszych, a tłumy ludzi czekają często przed wejściem na stolik, ale naprawdę warto je odwiedzić. Marmurowe blaty, oryginalne drewniane kontuary, kelnerzy, którzy ciągle gdzieś się spieszą i ludzie, którzy dla odmiany nie spieszą się nigdzie.
Katedra Świętego Szczepana za dnia...
...i w nocy
Wieczorne spacery w zimnie... ;)
Na rozgrzewające winko zawitaliśmy do jednej z sieci kawiarni Aida (również pojawiającej się w książkach J.C.).
A to już inna niesamowita kawiarnia - Hawelka. Podają tam pyszne czerwone wino ;) Ściany są obskurnie brązowe, z odpadającą farbą, stoliki stoją jeden przy drugim, ale tłumy ludzi i tak chcą się dostać do środka. Po spędzeniu tam magicznego wieczoru na rozmowie przy szklaneczce wina (a nawet dwóch ;)) uznałam, że tak mogłabym żyć i że Wiedeń jest miejscem dla mnie.
Reszta Europy się spieszy, wszyscy gdzieś pędzą, ale Wiedeńczycy są inni. Nie gonią obsesyjnie za nowinkami technicznymi, nie pędzą na złamanie karku z jednego miejsca w drugie, starsi ludzie są zawsze elegancko ubrani, a turyści mogą się poczuć jakby byli u siebie.
Diabelski Młyn na Praterze. Tutaj był pokaz sztucznych ogni, który jednak obserwowaliśmy z pewnej odległości. Nie brakowało pijanych wariatów rzucających petardami w tłum, czy w korytarze metra. Policji patrolującej miasto nie było prawie wcale. Trochę to niepokoiło.
Urok Wiednia polega na tym, że w którą ulicę się nie wejdzie, którego zakrętu nie wybierze zaraz robi się "WOW!". Chodziłam z wiecznie otwartą buzią chłonąć wszystko dookoła ;)
Ratusz
Palmiarnia
A to "Stella Marina", ulubiona restauracja Isabelle Neukor z "Białych Jabłek", i ja z moim egzemplarzem tej książki ;)
Wróciłam do domu wczoraj i już tęsknię za tym magicznym miastem. Trzy dni zwiedzania to zdecydowanie za mało, a ponieważ jest to miasto, gdzie z psami można wejść wszędzie (do sklepów, kawiarni, hoteli), to następnym razem zabierzemy tam Moomina :)